piątek, 17 czerwca 2016

Pozytywne zaskoczenie w Białymstoku :)

Niebieska Drużyna Blogerów w akcji

   Gdy emocje po Biegu Ursynowskim opadły szybko na obiadek do Kubusia i na 16:20 na pociąg bezpośrednio do Białegostoku. Trochę ponad 2 h i byliśmy na miejscu, już na dworcu spotkaliśmy Edwina z narzeczoną Pauliną z Drużyny Czerwonej :D Wspólnie udaliśmy się do hotelu, a tam dołączył do Nas Łukasz vel RunEat. W pokoju byłem właśnie z nim i Agnieszką :) Szybka akcja i na miasto, przecież coś trzeba było zjeść i się nawodnić. Podczas kolacji dowiedzieliśmy się, że reszta naszych drużyn utknęła w trasie, gdyż był wypadek i dalszą drogę kontynuowali autobusem :P Nie czekaliśmy na nich i rozpoczęliśmy zwiedzanie Białegostoku nocą oraz pobliskich restauracji w celach naładowania baterii przed niedzielą :)

   Poranek był ciężki. Może za późno poszedłem spać ? Pewnie tak :D




   Przebrani w nasze bojowe stroje wybraliśmy się spacerkiem na miejsce startu. Ludzie trochę dziwnie na Nas patrzyli, a przecież wyglądaliśmy normalnie. Jedni Nas kochają, inni nienawidzą - jak to mawiał klasyk :) 



   O 10:00 zaplanowany start, więc po sprawach organizacyjnych czekaliśmy spokojnie na godzinę 0 :) Na pierwszej zmianie biegł Kamil Leśniak w swoim stroju Borata.




    Zastanawialiśmy się jak szybko jest w stanie w pobiec, żeby było bezpiecznie dla oglądających ten spektakl kibiców. Dał radę i na pozycji lidera przekazał mi pałeczkę. Przez dosłownie 5 sekund pojawiła mi się myśl, żeby biec spokojnie, taki był plan, żeby dobrze się bawić.






   Moment, gdy przejąłem pałeczkę jako pierwszy sprawił, że noga zaczęła podawać. Kto jednak powiedział, że biegnąc trochę szybciej niż spokojnie nie można się dobrze bawić. Pętla miała 2.5 km, co bardzo dobrze wpłynęło na widowiskowość imprezy, na całej trasie dało się odczuć super atmosferę i okrzyki dopingujących :) Apogeum tego stanowił oczywiście stadion, na którym nie dość, że nie było słychać własnych myśli to jeszcze nogi same przyśpieszały i rwały do przodu :) Tak mnie poniosło, że otworzyłem pierwszy kilometr w 3:20, a wstępnie nie planowałem pobiec szybciej niż 35 minut :) Jednak czego się nie robi dla drużyny :P



   Trasa bardzo urozmaicona: żwirek, kostka brukowa, piasek więc lekko dla nóg nie było. Chwilę oddechu dawał odcinek w parku, gdzie drzewa robiąc cień dawały nam chwilę wytchnienia od żaru lejącego się z nieba.



   2 km 3:25, a więc delikatnie poszedłem po rozum do głowy, jednak gdy wbiegłem na stadion... tak tak tempo drastycznie wzrosło :D 



   3 km w 3:17 i trochę tutaj przeszarżowałem :D Między 3 a 4 kilometrem na wirażu delikatnie nadkręciłem kostkę, a chwilę później zobaczyłem zawodnika na 2 pozycji, nie wiedziałem ile mam przewagi, więc trzeba było jednak ruszyć, aby wstydu nie przynieść Niebieskiej Drużynie.




   4 km spokojniej 3:32, ale już 5 km 3:18 :) Stadion robił swoje, nawet jak wydawało Ci się, że nie masz siły, to ten odcinek się leciało !

   Połowa dystansu i czas 16:52 mówię sobie: jest stabilnie. Jednak ktoś krzyknął mi: DRUGI JEST BLISKO :) to była iskra zapalna. Zacząłem walczyć o swoje, czyli zaświtało w głowie podium :) Czemu nie ? Dobra zabawa i jeszcze wysoka pozycja byłoby SUPER !

   A więc wybiegając na 6 km jeszcze spokojnie, żeby sił starczyło do samego końca i 3:29, ale 7 km już w 3:22, a 8 odpowiednio 3:18 :D I ścianka delikatna :) Nie piłem wody na żadnym kółku, a temperatura była dość tropikalna więc mnie trochę postawiło. Dziękuję Pani na rowerze, która poczęstowała mnie wodą :) Kryzysowy kilometr w 3:30 i gdy zobaczyłem tabliczkę 9 trzeba było rozwinąć skrzydła :]

   3:07 ostatni kilometr i oddaję pałeczkę w ręce Piotra :)



   Nie pomyślałem jadąc na sztafetę, że będziemy walczyć o podium, a raczej po sobotnim biegu chciałem to spokojnie potruchtać, jak widać spokojnie było tylko czasem. Emocje się udzielały każdemu z drużyny.



   Po moim biegu przewaga nad drugą drużyną była jakieś 3:30 minuty, jednak dokładnie nie znaliśmy tej różnicy, więc nadzieja na dobre miejsce była ciągle w naszych głowach :) Przekazałem pałeczkę Piotrkowi i ruszył w dalszą trasę, a mi pozostało tylko kibicować i czekać, aż pojawi się za kilka minut na stadionie.

   Biegł bardzo dobrze, ale zawodnik drużyny, która jak się później okazało wygrała całe zawody poleciał jeszcze lepiej i wykręcił najlepszy czas na całych zawodach, jak się okazało to chłopaki z miejscowego klubu. No nic walczyć trzeba było o utrzymanie 2 pozycji :)

   Piotrek skończył zmianę z czasem 36:45 i spadliśmy o jedno oczko w dół z malutką stratą do liderów. 

   4 zmiana i Mateusz czyli osoba odpowiedzialna za całe to zamieszanie ruszyła po miejsce na podium ! Walczył dzielnie i dowiózł Nas na 2 pozycji. Emocje udzielały się każdemu nie tylko zawodnikom z naszej drużyny, ale również przyjaciele z Drużyny Czerwonej nam dopingowali :D Nie byliśmy gorsi i również zagrzewaliśmy ich do walki.

   Analizowałem cały czas wyniki na tablicy i musiałaby stać się jakaś katastrofa, żebyśmy spadli na miejsce poza pierwszą 3 :) ale dopóki się bieg nie skończy nie ma co świętować i się cieszyć się z czegoś czego nie mamy.

   5 zmiana to Nasz rodzynek w zespole - Gosia wystrzeliła jak z procy i poleciała na swoją 5 km zmianę. Pobiegła bardzo odważnie i ambitnie dowożąc 2 miejsce. Byliśmy jedyną drużyną mieszaną w pierwszej 10 zawodów :) Taka ciekawostka.



   No i na ostatniej zmianie mieliśmy czarnego konia, a raczej Minionka vel RunEat, który czekając na swoją zmianę kilka razy ugotował się w tym stroju. Łukasz poleciał swoje i z lekkością kota wybiegał nam 2 miejsce !!! Juhuuuu :) Ostatnie okrążenie przebiegłem z nim nagrywając go i to co się działo z dopingiem jednym słowem SZACUN :) 

   Wielki brawa dla kibiców, organizatorów i wszystkich, którzy przyczynili się do zorganizowania tej sztafety i zbiórki pieniędzy na ten szczytny cel. Przypomnę, że pieniądze przeznaczone były na fundację "Pomóż IM"

   Czas 2:39:23, który uzyskaliśmy to mój cel w pierwszym maratonie, jeśli wystartuje w najbliższej przyszłości :)




   Impreza godna polecenia ! Jeśli będzie możliwość to chętnie pobiegnę w takiej sztafecie w przyszłym roku i liczę na równie dobrą zabawę jak w tym ! Bardzo dużym plusem to ilość zdjęć z imprezy, jest tego masakrycznie dużo :) czekam jeszcze na jakiś oficjalny film i można ocenić imprezę na 11 w skali do 10 :) 

Zdjęcia pobrane z fanpage'a Fundacja Białystok Biega :) 


wtorek, 14 czerwca 2016

Wyprawa na drugi koniec Polski - stacja Warszawa

Pit stop w stolicy


   Historia tego  weekendu zaczęła się dość nietypowo. Było to jakieś 2 tygodnie przed biegiem, wróciłem mega zmęczony z pracy i padłem jak ścięty do łóżka. Obudziła mnie wiadomość na instagramie. Napisał Mateusz, którego wcześniej nie znałem i było krótko: podaj numer telefonu jest sprawa. 5 minut później dzwoni i proponuje wyjazd na sztafetę do Białegostoku, żeby wspierać Fundację Pomóż IM, oczywiście od razu się zdecydowałem, bo wiedziałem, że będzie niezła zabawa. Gdy skończyłem rozmowę zacząłem się zastanawiać jak ja się tam dostanę, przecież to drugi koniec Polski. Analizowałem milion opcji dojazdu, szukałem od razu jakichś biegów w sobotę na trasie samochodowej, żeby wystartować, ale nie specjalnego nie znalazłem. Postanowiłem wpaść do Kubusia, z którym kiedyś dawno, dawno temu razem, jeszcze za juniora biegałem. Te niezapomniane obozy w 2005-2007 do dzisiaj miło wspominam oglądając zdjęcia.

A więc nocleg u Kuby połączony z małą imprezką i w sobotę miałem jechać dalej, żeby zameldować się wieczorkiem w Białymstoku. Piątek rozpocząłem już o 4:00 i z torbami załadowany jak Beduin ruszyłem do pracy. To był ciężki dzień, strasznie dużo się ciało, skład w firmie okrojony, czasu na spokojne śniadanie brak. Na szczęście udało się wyjść punktualnie, na dworzec chwilę przed czasem i oczekiwanie na pociąg umiliła mi Panienka Zosia z Kobiety Biegają, która również obrała kierunek stolica. Tradycyjnie podróż pociągiem to dla mnie błogi sen, gdy tylko ruszam od razu kimam. Facebook przypominał mi, że Bieg Ursynowa jest w Warszawie, więc długo nie myśląc napisałem do Mateusza: ogarniesz mi pakiet na jutro na 5 km? Dał radę za co mu bardzo dziękuję, bo jak się później okazało była to dobra decyzja.



Przed 18 w stolicy. Kuba ugościł nas po królewsku. Kolacja + piwko (tak tak wypiłem 3 piwka, do tego były to Desperadosy), szybkie przekąski, długie rozmowy i koło 1 ogarnął mnie błogi sen. Tego dnia nie biegałem, bo zwyczajnie nie było kiedy. Wróć mógłbym zrobić trening w Warszawie, ale w gościach jeszcze biegać jak się widzę z nimi raz na rok po prostu nie wypada :)



Gdy budzik zadzwonił o godzinie 7 pomyślałem sobie, to będzie długiiii dzień ! Na śniadanie zjadłem jak na mnie przed zawodami bardzo dużo. 4 kanapki + pół czosnkowej bułki i kawa razy 2. Dlaczego, aż tyle ? Nie byłem po prostu bojowo nastawiony do tego startu. Nie miałem planu, a chciałem jedynie potupać i zobaczyć jak to się robi w stolicy. Szybkie pakowanie no i ZONK... brak spodenek startowych, miałem tylko długie getry i spódniczkę na niedzielny start. Znajomy z instagrama pożyczył mi swoje spodenki :) Dziękuję Bomba Biega ! Byłem trochę rozbity, dobrze, że zabrałem buty !



O 9:00 na miejscu, a start o 10:00. Szczerze to tak późno dawno nie pojawiłem się na zawodach :) Małe problemy z odbiorem pakietu startowego, bo nie było mnie na żadnej liście. Decydując się o 17 dzień przed biegiem wcale mnie to nie dziwiło. Rozgrzewka bardzo krótka, ale intensywna. Spotkałem się z chłopakami, odebrałem spodenki, chwila pogawędki i dalsza rozgrzewka. Nie obyło się bez problemów żołądkowych po wczorajszej uczcie, na starcie pojawiłem się 3 minuty przed godziną zero, przez co schowałem się w tłumie oddzielonym od czołówki taśmą .Nie czułem presji, ale jakiś dziwny wewnętrzny spokój.



Równo o 10:00 ruszyliśmy. Jakieś 400-500 metrów biegłem w tłumie, a chcąc wyprzedzać wbiegałem dosłownie na wysepkę oddzielającą jezdnie. Elita kobiet poszła tak mocno, że dopiero po 1 km je dogoniłem. Patrzę na zegarek, a tam o dziwo 3:04 i w ogóle nie czułem tej prędkości. Pewnie dlatego, że dookoła mnie było 20 osób co na innych zawodach mi się jeszcze nie zdarzało :D czułem, że zmieszają mnie z błotem i skończę na 100 + miejscu.





Gdy minąłem 2 km i zegarek pokazał 6:13, czyli kolejny kilometr w 3:09 postanowiłem JEDNAK spróbować powalczyć. Szybka kalkulacja w głowie i myślę, że może uda się połamać przyzwoitą granicę 16 minut. Więc ogień !



Tak pomyślałem i ruszyłem. No tak, ale samemu to się nic nie zwojuje, jeśli wieje Ci prosto w pysk ! Między 2 a 3 km dogoniłem grupkę 10-12 osób, a czas kilometra aż 3:13. Chłopaki bardzo zwolnili, bo ja jakoś specjalnie nie poszalałem na tym kilometrze :D



Po nawrotce wreszcie zaczęło delikatnie wiać w plecy, ale co z tego jak moje ręce stały się tak ciężkie jakbym dzień wcześniej przerzucił 10 ton węgla. Leciałem, a raczej płynąłem już.

Na 4 km melduje się z czasem 12:33. Mówię sobie o kurde ledwo żyję, a po 3:06 się biegnie :D Liczę w głowie i mówię sobie: Piotr ostatni kilometr w 3:06 i życióweczka będzie. Trudno mi w to było uwierzyć, że może tak się stać :D

Ostatnie metry się strasznie dłużyły, metę było widać, ale za szybko to się do niej nie zbliżałem. Nie miałem dopingu takiego jak w Poznaniu, może tego zabrakło w ostatecznej walce o czas. Już nawet nie patrzyłem na zegarek, ale nie oznacza to, że się poddałem. Nie mogłem po prostu szybciej, bo nogi chciały jednak ręce nie współpracowały z resztą ciała.

Finisz był ślimaczy... dałem się porobić na ostatnich metrach 5-6 zawodnikom. Zegarek zakomunikował mi, że 5 km według GSPu pokonałem w 15:37, a tu do mety jeszcze 50 metrów.

Mijam upragnioną bramę z czasem 15:44 ! SZOK. :)



Słowem podsumowania WARTO BYŁO :) albo Warszawa ma szybki asfalt, albo desperadosy w liczbie 3 działają jak legalny doping ;) Między Bogiem a prawdą jedno jest pewne, biegi bez ciśnienia i bez parcia na wynik wychodzą mi o wiele lepiej :)



Druga kwestia dieta, która stosuję już drugi miesiąc dała mi duże efekty. Nie dość, że samopoczucie o wiele lepsze, regularne posiłki dopasowane do mojej aktywności to i waga systematycznie spada w dół. Nie czuję utraty mocy, a rozbiegania są teraz o wiele przyjemniejsze. Nie ma się co dziwić jeśli jest ponad 4 kg mniej do dźwigania. Organizm odczuł utratę wagi i bardzo pozytywnie na to zareagował. Mam nadzieję, że dobre nawyki żywieniowe będę kontynuował, bo niedługo niestety dieta się skończy. Dziękuję Marago Fit, bo ten czas to również zasługa Waszej diety, która jest bardzo skuteczna!


I bonus.









wtorek, 10 maja 2016

Wings For Life World Run

Gdzie są granice ludzkich możliwości?



   Mijający weekend na długo zapadnie mi w pamięci, tyle emocji jednego dnia nigdy jeszcze nie przeżywałem. 08.05.2016 wystartowałem w Swarzędzu na dystansie 10 km w Biegu Szpota, a później ...? No właśnie, o tym co działo się później można by napisać książkę.




   Decyzja o supporcie na trasie biegu Wings for Life była decyzją, która zmieniła o 180 stopni moje spojrzenie na bieganie maratonu czy też ultra. Teraz inaczej patrzę na przebiegnięcie maratonu w przyszłości i mojej dalszej przygodzie z bieganiem.

   W niedzielę z samego rana pojechałem do Swarzędza na bieg, ale w głowie ciągle miałem Wings for Life. Czasu miałem bardzo mało, żeby to wszystko jednego dnia ogarnąć. Mój start o godzinie 10:30, a w Poznaniu o 13, więc jakby to delikatnie powiedzieć trzeba było zapierdzielać, żeby jak najszybciej skończyć i wrócić do domu po rower i cały ekwipunek. Bieg planowałem w granicach 33:00, jednak pogoda nie pomogła mi w wykonaniu tych założeń. Pierwsze 5 km 16:53 i nikt nie chciał prowadzić grupki, a każdy chował się za mną. Ot taka współpraca. Po 7 km zostałem tylko z kobietą u mego boku biegnąc ramię w ramię. Niestety na podbiegu straciłem do niej dystans i 100 metrowa strata powiększała się z każdą sekundą. Został mi w pamięci finisz z zeszłego roku, gdzie ostatni kilometr poleciałem poniżej 3 minut. Tak to jest jak się waży ponad 80 kg to i z górki się leci. A tak serio przewaga 150 metrów nie pozwalała mi na marzenia o dogonieniu jej. Zbiegając już do stadionu jakieś 500-600 metrów do mety ktoś krzyknął: Rozpędź te udziora ! W głowie zapaliła się lampka, że może się uda i długaaaaa ! Wystrzeliłem jak z procy i wbiegając na stadion z kilkunastometrową stratą jeszcze do Agnieszki minąłem ją niczym rozpędzona lokomotywa. Przekroczyłem linię mety z czasem 34:09. Zadowolony nie byłem, ale nie ma się co załamywać :) Pogoda trochę mnie zniszczyła, jak zresztą każdego tego dnia!





   Nie mając za wiele czasu potruchtałem tylko do samochodu i kierunek Poznań! Prosto po biegu wsiadłem w samochód, więc to co się działo z moimi łydkami po wyjściu z niego było nie do opisania. Płakałem :) takie miałem przykurcze i pospinane nogi, że bałem się, czy dam radę jechać na rowerze, tym bardziej, że wiedziałem, że czeka mnie dość długi dystans.

   Szybka kąpiel, uzupełnienie płynów, posiłek regeneracyjny, torba lodu do plecaka, żele, batony i jazda na start. Oczywiście dziękuję Jaśkowi za rower :) To, że pożyczył mi swój rower znaczy bardzo wiele! I pokazuje, że wciąż są na świecie mili i bezinteresowni ludzie gotowi poratować w potrzebie ;)

   Na Malcie melduję się 12:20 spotkałem się z chłopakami i przepakowałem plecak;] teraz to dopiero miałem obciążenie. Muzyka, uśmiechy ludzi, wszyscy się świetnie bawili, bo taki miał być cel imprezy. Super zabawa, a przy tym wsparcie szczytnej idei.

   Ci którzy mieli zamiar walczyć o najwyższe laury nie byli do końca zadowoleni z pogody, ale na to niestety wpływu nie mamy. Planowałem jechać z Marcinem od samego początku, jednak nie dało się w żaden sposób wjechać na trasę. Udałem się więc na 1 km, który był już na wylocie z Malty i tam cierpliwie czekałem na godzinę 13, gdy wystartują.

   Nie brałem udziału w tym biegu, a stresowałem się chyba bardziej niż przed zawodami. Milion myśli, scenariusze biegu przewijały mi się w głowie, ale jednego byłem pewny, że Marcin jest dobrze przygotowany i da z siebie wszystko. Stajesz na starcie tylko z pozytywnymi myślami, że jesteś w stanie to wygrać ! Wtedy możesz przenosić góry :)

   Punktualnie godzina 13 i wystartowali.





   W rozmowie przed biegiem zakładane tempo na początku to poniżej 4:00 min/km. Na 1 km już wiedziałem, że niektórzy ruszyli ponad swoje siły i szybko skończą swoją przygodę. Sam się zastanawiam jak rozegrałbym taki bieg wiedząc, że nie ma mety... a ona Cię goni i nie wiesz kiedy Cię dorwie. Podstawa to dobry plan i określenie swoich możliwości, ile jesteś w stanie biec jednostajnym tempem. 

   Zanim opiszę jak to wyglądało na trasie z mojego punktu widzenia, proszę ludzi o słabych nerwach,aby w tym momencie skończyli czytać ;) A tak na poważnie to o tej 60 km walce można by napisać książkę. 



   A więc... odpaliłem zegarek żeby mieć pojęcie ile czasu jedziemy i jak mijają poszczególne kilometry, aby kontrolować dla siebie dystans i tempo. Marcin był bardzo skupiony od 1 km i nie porwał się do przodu, jak część zawodników zrobiła. Pierwsze 5 km minęło spokojnie bez szaleństwa, bo jak mogłoby być inaczej, jeśli w głowie zawodnika siedzi myśl, że przed nim jeszcze 50 km +. Nie znalazłem się jeszcze w takiej sytuacji, ale wielu z Was w niedzielę stanęło na linii startu i sami wiecie co się dzieje w głowie.



   Niestety od samego początku straż miejska nie pomagała w żaden sposób. Ok jechałem rowerem po trasie biegu, więc mogli się czepiać, ale organizatorzy wiedzieli, że na trasie się pojawię. Sami zobaczycie, że formuła tego biegu nie jest do końca humanitarna i może się to kiedyś skończyć bardzo tragicznie. Pewnie ktoś powie, że każdy na własną odpowiedzialność się decyduje. Tak właśnie jest, ale ryzyko jakie jest w trakcie takiego biegu jest nieporównywalnie większe niż podczas maratonu, czy innych biegów. Do tego pogoda potęgowała zmęczenie i ryzyko wypadków losowych. 



   10 km był tuż za Rondem Śródka tutaj już kibiców było troszkę mniej, ale trzeba przyznać, że w mieście słychać było głośny doping :) W tym momencie Marcin leciał na 7-8 pozycji.



   Realizował swój plan!

   Tylko obserwowałem nie przeszkadzając mu w biegu. Jechałem z Adamem i Arkiem gadając sobie o wszystkim i o niczym, raz za razem śledząc w internecie jak wygląda sytuacja. Po trasie jeździł dyrektor biegu Adam, który informował Marcina ile ma straty i kto prowadzi. Z upływem czasu dochodziliśmy kolejnych biegaczy, Ci którzy nas wyprzedzili na 10-12 km zostali wchłonięci na 20-21 km. 

   Właśnie na wysokości Kobylnicy, czyli w okolicy 20 km dorwaliśmy jedną osobę, a 3 kilometry dalej kolejną :) Wtedy przed Nami było jeszcze 3-4 zawodników. Nie liczyło się nic za Nami ważne było, kto walczy z przodu. 




   Byłem jakoś spokojny patrząc, że systematycznie dochodzimy kolejnych zawodników, ale miałem świadomość tego, że to oni nie wytrzymali tempa, a my nie przyśpieszaliśmy, trzymaliśmy swój założony rytm . Co jakiś czas Marcin wcinał żele, łapał punkty odżywcze i leciał do przodu ! Po prostu maszyna, która dostarczała sobie tylko odpowiedniego paliwa do dalszej pracy. Tak mniej więcej wyglądało to z boku, a co się działo w środku tego nie wiem :)



   Ja lałem się litrami wody, bo słońce dawało się mocno we znaki. Po 30 km powiem szczerze, że punkty odżywcze był bardzo słabo zorganizowane, a im dalej tym słabiej. Już wyprzedzając fakty na 56 km na punkcie było tylko 6 butelek wody 0.5 litra… Organizator wyliczył chyba, że mało kto tutaj dobiegnie. Gorzej gdyby było inaczej. Co wtedy ? :>

   Na 27 km ruszyłem do przodu sprawdzić jak wygląda sytuacja w czołówce. Szachowania było co nie miara :) Na 30 km lider miał 45 sekund przewagi nad goniącymi go Pawłem Grzonką i Tomaszem Walerowiczem, a Marcin miał 6.25 straty do lidera. Przeglądając wyniki z zeszłego roku natrafiłem na Tomka i świadomość, że na 100 km też ma wynik godny mistrza wiedziałem, że lekko nie będzie. 

   U Nas sytuacja była stabilna... hmmm jeśli można tak to nazwać. Nie siedziałem w głowie Marcina, nie wiedziałem co tam się dzieje, a On po prostu biegł ! Złapał swój rytm i leciał.



   Na 39 km, gdy pędziłem zmierzyć czas strata była już 8.36 do lidera, ale wchłonęliśmy kolejnego zawodnika. Z przodu został tylko Tomek, Paweł i Artur. Chwilę później dostałem info, że na 42 km na punkcie odżywczym Paweł się zatrzymał i urządza sobie sjestę ;) jak się później okazało Artur też zszedł z trasy, więc co się okazało ? Przed Nami pozostał tylko Tomek ! Gdy ich mijaliśmy zastanawiałem się, czy przekazać tę informację Marcinowi. Zdecydowałem się podzielić z nim tą informacją: jesteś drugi, tylko jeden przed Tobą !




   U mnie w głowie urodziła się tylko jedna myśl ! DAMY RADĘ ! Z całym szacunkiem do zwycięzcy, ale sposób rozgrywania tego biegu jest beznadziejny z jednego względu. Wszystko skupia się tylko na pierwszym, nikt dalej się nie liczy. Zostaliśmy sami. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, że zawodnik mdleje na 45, 50 czy też 60 km i co wtedy ? Przecież tam były szczere pola nikt by nawet nie zauważył, że coś się stało. Karetki na skrzyżowaniach co xx km nie pozwalały na czucie się bezpiecznym. Po 50 km owa karetka jechała już non stop za nami w odległości 300 metrów, a my ciągle myśleliśmy, że to samochód nas dogania. Marcin już nerwowo obracał się do tyłu. MIAŁ DOŚĆ. Nie ma się w sumie czemu dziwić przecież to było już grubo ponad 3 h wysiłku.

   Patrząc na profil trasy pierwsze km były ciągle pod górkę, dodatkowo pod wiatr + 50 km w nogach musiało zrobić swoje. Co wtedy człowiek myśli sam nie wiem ;] zejść z trasy, czy jest sens dalej walczyć ? Trzeba zapytać się samego zainteresowanego :)

   Ja byłem pełny podziwu już na samym starcie, bo przeczuwałem, że to będzie długa przejażdżka rowerem. W okolicy 50 km, gdy policja nas mijała zatrzymał się radiowóz i Pan policjant poprosił o zjechanie z trasy i nie jechanie za zawodnikiem. Tłumacząc mu, że to już 50 km i to dla jego bezpieczeństwa powiedział, krótko: do punktu odżywczego dobiegnie przecież. Ugryzę się w język teraz, ale zapraszam tego Pana żeby przebiegł o suchym pysku 20 km w podobnych warunkach atmosferycznych. Gdyby coś nie daj się stało jestem ciekawy co wtedy odpowiedziały owy pseudopolicjant.

   Ostatni pomiar straty zrobiłem był na 54 km. Goniłem długoooo pierwszego i już wiedziałem, że jedyna szansa na wygraną jest po prostu fakt iż pierwszy zawodnik musiałby stanąć. Usiadłem sobie na przystanku włączyłem stoper i czekałem na Marcina. Strata była już znacząca prawie 11 minut, więc blisko 3 km przewagi późniejszego zwycięzcy. 

   Dookoła mnie zebrała się grupa ludzi z miejscowej wioski i czekaliśmy, aż chłopacy do nas dotrą. Helikopter latał już tak nisko, że wyczuwałem nadchodzący koniec. Gdy wyprzedziła nas karetka było wiadomo, że robi miejsce dla nadjeżdżjącego samochodu mety.

   I tu na 56 km wspomniany punkt z wodą. No cóż nikt może nie liczył, że w tym roku dobiegnie tutaj więcej niż 2 zawodników bo dla 3-4 wody by nie starczyło.

   Marcin wyczuwał również koniec. Pewnie chciał stanąć i czekać na samochód, ale my mu nie pozwoliliśmy. Nie było już szansy na wygraną, ale zawsze była szansa na 60 km :) Może to głupio zabrzmi, ale chyba „zmuszaliśmy” go, żeby biegł dalej :P Każdy go motywował, by przebiegł jeszcze kilka metrów, potem kolejne i kolejne. Zmęczenie materiału było już bardzo duże, te miliony kroków, które wykonał tego dnia były dla mięśni ekstremalnym wysiłkiem.

   Sam się oglądał, a krok był coraz bardziej chwiejny. Ostatnie kilometry to otwarty teren w pełnym słońcu, polewanie wodą nie pomagało, organizm był już tak przegrzany, że chyba tylko wanna zimnej wody dałaby radę. Była chwila, gdy Marcina złapał skurcz, więc czarne myśli w głowie, że to już koniec. Jednak 60 km, które był już tak blisko, a zarazem daleko musiał paść :)

   Gdy usłyszeliśmy nadjeżdżający samochód nadchodził nieubłagany koniec tej morderczej walki. 60 km pękło ! Marcin walczył do końca, a gdy samochód go minął wpadł w nasze ramiona... tutaj żadne słowa tego nie opiszą. Więc to, co się tam później działo pozostanie naszą tajemnicą.



   Samochód meta pojechał dalej, a my powoli spokojnie dochodząc do siebie spakowaliśmy się w autobus śmierci :) tam wszyscy, którzy pokonali 40 km + . Wysiłek jaki włożyli wszyscy w pokonanie tego dnia tylu km, słońce i spore odwodnienie powodowało, że co chwilę stawaliśmy, bo ktoś słabo się czuł. No niestety to ta strona biegu, o której się nie mówi głośno i nie jest pokazywana więc niech tak pozostanie. Smutne w tej całej idei jest to, że liczy się tylko pierwszy. Nie pierwsza 3, tylko wygrany. Nie jest to głos rozpaczy, ale w takim biegu przy takiej pracy jaką wykonali zawodnicy powinno być to jednak inaczej rozwiązane. Teraz z perspektywy czasu rozumiem decyzję chłopaków, którzy stanęli na 42 km i czekali na autobus, bo nie czuli się na siłach, żeby pobiec po wygraną więc po co przebiec 55-65 km i przegrać, jednak z drugiej strony los jest tak nieprzewidywalny, że zawodnik prowadzący mógł w każdej chwili zejść. Tym razem się tak nie stało i samochód złapał go po 71 km ! Ale gdyby stanął wtedy Marcin by wygrał :D Gdybać można zawsze, a stało się tak jak sami dobrze wiecie ! Tomek tego dnia był mocny nie do dogonienia.
   

   Wróciliśmy grubo po 18 nad Maltę. Ludzi było już niewielu. Szybka dekoracja i po wszystkim :o Medal dostać dla Marcina było tak ciężko jak dostać się w polskiej służbie zdrowia bez kolejek do specjalisty. Panie nie chciały dać medalu, bo numer? Bo co?  One chyba myślały, że wszyscy już dawno skończyli, a biegł tylko jeden. W autobusie było Ich ponad 10 ! Byłem tak zmęczony, że droga do domu dłużyła mi się niemiłosiernie.


   Podsumowując piękną niedzielę 8 maja 2016 roku:

Zawsze wydawało mi się, że wiem na co stać moje ciało. Okazuje się jednak, że w ekstremalnych warunkach stać nas na dużo więcej. Dla mnie osobiście ciągle pozostaje zagadką ILE JEST W STANIE UCIEKAĆ CZŁOWIEK PRZED METĄ !?

   Te 60 km, które pokonałem obok dało mi wiele do myślenia :) zastanawiałem się ile organizm przyswoił płynów, ile wypocił, ile spalił kalorii, ile kroków pokonał Marcin w ciągu tych 60 km... Taki bieg to kopalnia wiedzy i materiał do analizy.

Jestem szczęśliwy i dumny, że mogłem Marcinowi towarzyszyć podczas tych 60 km prawdziwej walki. Jesteś wielki!


Zwyciężać mogą Ci, którzy wierzą, że mogą :)



poniedziałek, 25 kwietnia 2016

A im większy spon­tan, tym le­piej za­pada w pamięć.

   XXXIII Bieg Kosynierów Września 2016


   Czasem ciężko jest mi wytłumaczyć miłość do biegania -  człowiek się męczy i cierpi w trakcie biegu, jednak to co się czuje na mecie rekompensuje cały trud.  Po ostatnich startach nie miałem jakoś specjalnie ochoty jechać na kolejne zawody, a jedynie spokojnie sobie trenować w domowym zaciszu, obrać jakiś cel i odpowiednio się do niego przygotować. Wszyscy z Nas planują weekendowe starty z dużym wyprzedzeniem. Sami wiecie zapisy, limity, wolne weekendy w pracy i takie tam. Złożyło się tak, że weekend wolny miałem, a pakiet startowy również z okazji wygrania w zeszłym roku Grand Prix Wielkopolski na 10 km. Droga na zawody łatwa nie była, logistycznie troszkę byliśmy ograniczeni. Zgubiłem portfel jakiś czas temu, więc siłą rzeczy samochód odpada.

   Pociąg bardzo wcześnie rano. Eh ! Już w sobotę wieczorem pytałem się Agnieszki czy chce jej się jechać. Po cichu liczyłem na odpowiedz NIE. Jak się zapewne domyślacie, powiedziała, że oczywiście, że chce jechać! No niestety z kobietą nie ma co dyskutować. Rozpocząłem poszukiwania transportu i dzięki Stefanowi Renacie dotarliśmy na miejsce :) Dziękuję ! :) No i oczywiście Adze, która to właśnie dała nam kontakt do maniaków z PnB.

   Bieg we Wrześni jest dla mnie sentymentalny, bo 2 lata temu pierwszy raz połamałem tam 33 minuty i wtedy zabawa w biegi uliczne rozpoczęła się na dobre. Tym razem w głębi duszy liczyłem na wynik blisko tego czasu, jednak warunki nie sprzyjały tego dnia. Silny wiatr i długieeee ciągnące się proste nie napawały optymizmem.

   Odbiór pakietu startowego odbył się na szczęście bez problemu (dzięki Agnieszka za pomoc) pomimo braku dowodu osobistego kolejny maniak z grupy Piątkowo na Biegowo przyszedł mi z pomocą :) Zero kolejek wszystko w biurze zawodów szło płynnie. Sala gimnastyczna z możliwością skorzystania z szatni i prysznicy na +. 

   Znajomych było od groma :o Nerwy troszkę mnie złapały jak widziałem co chwilę potencjalnych biegaczy, którzy mogli mnie porobić. Schowałem się w cichym miejscu na rozgrzewkę, muzyka, troszkę skupienia i na start !

   Stoimy już gotowi do biegu. A tu krew z nosa... nosz kurde... rękawki służyły mi za chusteczkę, aż do 3 km.  Głowa dostawała ostrą szkołę walki. Ostatnio odebrałem wyniki krwi i niestety poziom żelaza i hemoglobiny mam kiepski. Jak łatwo się domyśleć nie pomagało mi to, a nawet miałem ochotę wycofać się ze startu, gdy zobaczyłem krew. No, ale może to był jakiś sprawdzian ? 

   Wystrzał z armaty i poszliśmy ! Tzn poszli :) ja ruszyłem spokojnie, nie miałem nawet ochoty szaleć. Po pierwsze bardzo niepewny własnej formy, a raczej trochę brak wiary we własne możliwości, no i ta krew z nosa, jakoś hamowały nogi. Bałem się po prostu, że może coś złego stać się w trakcie biegu, więc bardzo asekuracyjnie przebiegłem pierwsze 5 km.




   Krzysiek z Adamem uciekli mi tak, że momentami znikali mi z pola widzenia nawet na długiej prostej.  Darek biegnący na 3 miejscu miał nade mną jakieś 60-70 metrów przewagi już na 3 km. Trzymałem tempo, bo te proste pod wiatr dawały ładnie popalić. Dystans do 3 miejsca topniał w ochach, a ja nie rwałem tylko skupiałem się na równym rytmie.



1 km - 3:14

2 km - 3:24

3 km - 3:24

4 km - 3:25

5 km - 3:20

wybiło 5 km - 16:47. Pomyślałem sobie tylko jedno o kurde. Jest źle !



   Tuż przed 5 km wbiłem na 3 miejsce.

   Doping sporej liczby znajomych twarzy bardzo mi w tym momencie pomógł ! Oczywiście na połówce nie mogło zabraknąć Agusi, która ostro zdzierała gardło. Dziękuję Janusz za wsparcie !

6 km - 3:12 - no to jedziemy z tematem, jak pomyślałem tak zrobiłem. Ruszyłem delikatnie wierząc jednak we własne siły. Cały czas trenuję mocno, więc nogi powinny donieść do mety.

7 km - 3:16

8 km - 3;25 - pomyślałem, że nie będzie już wiało. Pomyliłem się, ale pocieszające było to, że Adam do którego miałem straty na 5 km ponad 40 sekund pojawił się na horyzoncie. Więc szalony pomysł urodził się głowie. Gonimy ? 

9 km - 3:22 - Takie gonienie po 3:22 to wiecie ;(

10 km - 3:06 - jedyne co pamiętałem sprzed dwóch lat to to, że ostatni kilometr jest z górki! A, że ponad 80 kg w dół leci jak szalone, więc ruszyłem ile sił w nogach, gdy dystans ciągle malał napędzałem się coraz bardziej. Jednak zakwaszenie było już na tyle duże, że nie dałem rady wykrzesać z siebie więcej na finiszowych metrach :(

   Zdjęcia z finiszu oczywiście klasa no i jeszcze ten doping, który miałem :) SUPER !


500 metrów do mety ja nadal jakieś 60-70 metrów straty :(








 OTO NAJLEPSZY DOPING NA MECIE !



Wpadłem i na zegarze 33:08 ;] a oficjalnie ? Mało ważne. Ważne, że coś się rusza :) 

Dziękuję wszystkim, którzy tego dnia przyczynili się do tego sukcesu. Od transportu z samego rana do pomocy w biurze zawodów, przed doping na trasie.


z ekipą PnB :)