wtorek, 10 maja 2016

Wings For Life World Run

Gdzie są granice ludzkich możliwości?



   Mijający weekend na długo zapadnie mi w pamięci, tyle emocji jednego dnia nigdy jeszcze nie przeżywałem. 08.05.2016 wystartowałem w Swarzędzu na dystansie 10 km w Biegu Szpota, a później ...? No właśnie, o tym co działo się później można by napisać książkę.




   Decyzja o supporcie na trasie biegu Wings for Life była decyzją, która zmieniła o 180 stopni moje spojrzenie na bieganie maratonu czy też ultra. Teraz inaczej patrzę na przebiegnięcie maratonu w przyszłości i mojej dalszej przygodzie z bieganiem.

   W niedzielę z samego rana pojechałem do Swarzędza na bieg, ale w głowie ciągle miałem Wings for Life. Czasu miałem bardzo mało, żeby to wszystko jednego dnia ogarnąć. Mój start o godzinie 10:30, a w Poznaniu o 13, więc jakby to delikatnie powiedzieć trzeba było zapierdzielać, żeby jak najszybciej skończyć i wrócić do domu po rower i cały ekwipunek. Bieg planowałem w granicach 33:00, jednak pogoda nie pomogła mi w wykonaniu tych założeń. Pierwsze 5 km 16:53 i nikt nie chciał prowadzić grupki, a każdy chował się za mną. Ot taka współpraca. Po 7 km zostałem tylko z kobietą u mego boku biegnąc ramię w ramię. Niestety na podbiegu straciłem do niej dystans i 100 metrowa strata powiększała się z każdą sekundą. Został mi w pamięci finisz z zeszłego roku, gdzie ostatni kilometr poleciałem poniżej 3 minut. Tak to jest jak się waży ponad 80 kg to i z górki się leci. A tak serio przewaga 150 metrów nie pozwalała mi na marzenia o dogonieniu jej. Zbiegając już do stadionu jakieś 500-600 metrów do mety ktoś krzyknął: Rozpędź te udziora ! W głowie zapaliła się lampka, że może się uda i długaaaaa ! Wystrzeliłem jak z procy i wbiegając na stadion z kilkunastometrową stratą jeszcze do Agnieszki minąłem ją niczym rozpędzona lokomotywa. Przekroczyłem linię mety z czasem 34:09. Zadowolony nie byłem, ale nie ma się co załamywać :) Pogoda trochę mnie zniszczyła, jak zresztą każdego tego dnia!





   Nie mając za wiele czasu potruchtałem tylko do samochodu i kierunek Poznań! Prosto po biegu wsiadłem w samochód, więc to co się działo z moimi łydkami po wyjściu z niego było nie do opisania. Płakałem :) takie miałem przykurcze i pospinane nogi, że bałem się, czy dam radę jechać na rowerze, tym bardziej, że wiedziałem, że czeka mnie dość długi dystans.

   Szybka kąpiel, uzupełnienie płynów, posiłek regeneracyjny, torba lodu do plecaka, żele, batony i jazda na start. Oczywiście dziękuję Jaśkowi za rower :) To, że pożyczył mi swój rower znaczy bardzo wiele! I pokazuje, że wciąż są na świecie mili i bezinteresowni ludzie gotowi poratować w potrzebie ;)

   Na Malcie melduję się 12:20 spotkałem się z chłopakami i przepakowałem plecak;] teraz to dopiero miałem obciążenie. Muzyka, uśmiechy ludzi, wszyscy się świetnie bawili, bo taki miał być cel imprezy. Super zabawa, a przy tym wsparcie szczytnej idei.

   Ci którzy mieli zamiar walczyć o najwyższe laury nie byli do końca zadowoleni z pogody, ale na to niestety wpływu nie mamy. Planowałem jechać z Marcinem od samego początku, jednak nie dało się w żaden sposób wjechać na trasę. Udałem się więc na 1 km, który był już na wylocie z Malty i tam cierpliwie czekałem na godzinę 13, gdy wystartują.

   Nie brałem udziału w tym biegu, a stresowałem się chyba bardziej niż przed zawodami. Milion myśli, scenariusze biegu przewijały mi się w głowie, ale jednego byłem pewny, że Marcin jest dobrze przygotowany i da z siebie wszystko. Stajesz na starcie tylko z pozytywnymi myślami, że jesteś w stanie to wygrać ! Wtedy możesz przenosić góry :)

   Punktualnie godzina 13 i wystartowali.





   W rozmowie przed biegiem zakładane tempo na początku to poniżej 4:00 min/km. Na 1 km już wiedziałem, że niektórzy ruszyli ponad swoje siły i szybko skończą swoją przygodę. Sam się zastanawiam jak rozegrałbym taki bieg wiedząc, że nie ma mety... a ona Cię goni i nie wiesz kiedy Cię dorwie. Podstawa to dobry plan i określenie swoich możliwości, ile jesteś w stanie biec jednostajnym tempem. 

   Zanim opiszę jak to wyglądało na trasie z mojego punktu widzenia, proszę ludzi o słabych nerwach,aby w tym momencie skończyli czytać ;) A tak na poważnie to o tej 60 km walce można by napisać książkę. 



   A więc... odpaliłem zegarek żeby mieć pojęcie ile czasu jedziemy i jak mijają poszczególne kilometry, aby kontrolować dla siebie dystans i tempo. Marcin był bardzo skupiony od 1 km i nie porwał się do przodu, jak część zawodników zrobiła. Pierwsze 5 km minęło spokojnie bez szaleństwa, bo jak mogłoby być inaczej, jeśli w głowie zawodnika siedzi myśl, że przed nim jeszcze 50 km +. Nie znalazłem się jeszcze w takiej sytuacji, ale wielu z Was w niedzielę stanęło na linii startu i sami wiecie co się dzieje w głowie.



   Niestety od samego początku straż miejska nie pomagała w żaden sposób. Ok jechałem rowerem po trasie biegu, więc mogli się czepiać, ale organizatorzy wiedzieli, że na trasie się pojawię. Sami zobaczycie, że formuła tego biegu nie jest do końca humanitarna i może się to kiedyś skończyć bardzo tragicznie. Pewnie ktoś powie, że każdy na własną odpowiedzialność się decyduje. Tak właśnie jest, ale ryzyko jakie jest w trakcie takiego biegu jest nieporównywalnie większe niż podczas maratonu, czy innych biegów. Do tego pogoda potęgowała zmęczenie i ryzyko wypadków losowych. 



   10 km był tuż za Rondem Śródka tutaj już kibiców było troszkę mniej, ale trzeba przyznać, że w mieście słychać było głośny doping :) W tym momencie Marcin leciał na 7-8 pozycji.



   Realizował swój plan!

   Tylko obserwowałem nie przeszkadzając mu w biegu. Jechałem z Adamem i Arkiem gadając sobie o wszystkim i o niczym, raz za razem śledząc w internecie jak wygląda sytuacja. Po trasie jeździł dyrektor biegu Adam, który informował Marcina ile ma straty i kto prowadzi. Z upływem czasu dochodziliśmy kolejnych biegaczy, Ci którzy nas wyprzedzili na 10-12 km zostali wchłonięci na 20-21 km. 

   Właśnie na wysokości Kobylnicy, czyli w okolicy 20 km dorwaliśmy jedną osobę, a 3 kilometry dalej kolejną :) Wtedy przed Nami było jeszcze 3-4 zawodników. Nie liczyło się nic za Nami ważne było, kto walczy z przodu. 




   Byłem jakoś spokojny patrząc, że systematycznie dochodzimy kolejnych zawodników, ale miałem świadomość tego, że to oni nie wytrzymali tempa, a my nie przyśpieszaliśmy, trzymaliśmy swój założony rytm . Co jakiś czas Marcin wcinał żele, łapał punkty odżywcze i leciał do przodu ! Po prostu maszyna, która dostarczała sobie tylko odpowiedniego paliwa do dalszej pracy. Tak mniej więcej wyglądało to z boku, a co się działo w środku tego nie wiem :)



   Ja lałem się litrami wody, bo słońce dawało się mocno we znaki. Po 30 km powiem szczerze, że punkty odżywcze był bardzo słabo zorganizowane, a im dalej tym słabiej. Już wyprzedzając fakty na 56 km na punkcie było tylko 6 butelek wody 0.5 litra… Organizator wyliczył chyba, że mało kto tutaj dobiegnie. Gorzej gdyby było inaczej. Co wtedy ? :>

   Na 27 km ruszyłem do przodu sprawdzić jak wygląda sytuacja w czołówce. Szachowania było co nie miara :) Na 30 km lider miał 45 sekund przewagi nad goniącymi go Pawłem Grzonką i Tomaszem Walerowiczem, a Marcin miał 6.25 straty do lidera. Przeglądając wyniki z zeszłego roku natrafiłem na Tomka i świadomość, że na 100 km też ma wynik godny mistrza wiedziałem, że lekko nie będzie. 

   U Nas sytuacja była stabilna... hmmm jeśli można tak to nazwać. Nie siedziałem w głowie Marcina, nie wiedziałem co tam się dzieje, a On po prostu biegł ! Złapał swój rytm i leciał.



   Na 39 km, gdy pędziłem zmierzyć czas strata była już 8.36 do lidera, ale wchłonęliśmy kolejnego zawodnika. Z przodu został tylko Tomek, Paweł i Artur. Chwilę później dostałem info, że na 42 km na punkcie odżywczym Paweł się zatrzymał i urządza sobie sjestę ;) jak się później okazało Artur też zszedł z trasy, więc co się okazało ? Przed Nami pozostał tylko Tomek ! Gdy ich mijaliśmy zastanawiałem się, czy przekazać tę informację Marcinowi. Zdecydowałem się podzielić z nim tą informacją: jesteś drugi, tylko jeden przed Tobą !




   U mnie w głowie urodziła się tylko jedna myśl ! DAMY RADĘ ! Z całym szacunkiem do zwycięzcy, ale sposób rozgrywania tego biegu jest beznadziejny z jednego względu. Wszystko skupia się tylko na pierwszym, nikt dalej się nie liczy. Zostaliśmy sami. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, że zawodnik mdleje na 45, 50 czy też 60 km i co wtedy ? Przecież tam były szczere pola nikt by nawet nie zauważył, że coś się stało. Karetki na skrzyżowaniach co xx km nie pozwalały na czucie się bezpiecznym. Po 50 km owa karetka jechała już non stop za nami w odległości 300 metrów, a my ciągle myśleliśmy, że to samochód nas dogania. Marcin już nerwowo obracał się do tyłu. MIAŁ DOŚĆ. Nie ma się w sumie czemu dziwić przecież to było już grubo ponad 3 h wysiłku.

   Patrząc na profil trasy pierwsze km były ciągle pod górkę, dodatkowo pod wiatr + 50 km w nogach musiało zrobić swoje. Co wtedy człowiek myśli sam nie wiem ;] zejść z trasy, czy jest sens dalej walczyć ? Trzeba zapytać się samego zainteresowanego :)

   Ja byłem pełny podziwu już na samym starcie, bo przeczuwałem, że to będzie długa przejażdżka rowerem. W okolicy 50 km, gdy policja nas mijała zatrzymał się radiowóz i Pan policjant poprosił o zjechanie z trasy i nie jechanie za zawodnikiem. Tłumacząc mu, że to już 50 km i to dla jego bezpieczeństwa powiedział, krótko: do punktu odżywczego dobiegnie przecież. Ugryzę się w język teraz, ale zapraszam tego Pana żeby przebiegł o suchym pysku 20 km w podobnych warunkach atmosferycznych. Gdyby coś nie daj się stało jestem ciekawy co wtedy odpowiedziały owy pseudopolicjant.

   Ostatni pomiar straty zrobiłem był na 54 km. Goniłem długoooo pierwszego i już wiedziałem, że jedyna szansa na wygraną jest po prostu fakt iż pierwszy zawodnik musiałby stanąć. Usiadłem sobie na przystanku włączyłem stoper i czekałem na Marcina. Strata była już znacząca prawie 11 minut, więc blisko 3 km przewagi późniejszego zwycięzcy. 

   Dookoła mnie zebrała się grupa ludzi z miejscowej wioski i czekaliśmy, aż chłopacy do nas dotrą. Helikopter latał już tak nisko, że wyczuwałem nadchodzący koniec. Gdy wyprzedziła nas karetka było wiadomo, że robi miejsce dla nadjeżdżjącego samochodu mety.

   I tu na 56 km wspomniany punkt z wodą. No cóż nikt może nie liczył, że w tym roku dobiegnie tutaj więcej niż 2 zawodników bo dla 3-4 wody by nie starczyło.

   Marcin wyczuwał również koniec. Pewnie chciał stanąć i czekać na samochód, ale my mu nie pozwoliliśmy. Nie było już szansy na wygraną, ale zawsze była szansa na 60 km :) Może to głupio zabrzmi, ale chyba „zmuszaliśmy” go, żeby biegł dalej :P Każdy go motywował, by przebiegł jeszcze kilka metrów, potem kolejne i kolejne. Zmęczenie materiału było już bardzo duże, te miliony kroków, które wykonał tego dnia były dla mięśni ekstremalnym wysiłkiem.

   Sam się oglądał, a krok był coraz bardziej chwiejny. Ostatnie kilometry to otwarty teren w pełnym słońcu, polewanie wodą nie pomagało, organizm był już tak przegrzany, że chyba tylko wanna zimnej wody dałaby radę. Była chwila, gdy Marcina złapał skurcz, więc czarne myśli w głowie, że to już koniec. Jednak 60 km, które był już tak blisko, a zarazem daleko musiał paść :)

   Gdy usłyszeliśmy nadjeżdżający samochód nadchodził nieubłagany koniec tej morderczej walki. 60 km pękło ! Marcin walczył do końca, a gdy samochód go minął wpadł w nasze ramiona... tutaj żadne słowa tego nie opiszą. Więc to, co się tam później działo pozostanie naszą tajemnicą.



   Samochód meta pojechał dalej, a my powoli spokojnie dochodząc do siebie spakowaliśmy się w autobus śmierci :) tam wszyscy, którzy pokonali 40 km + . Wysiłek jaki włożyli wszyscy w pokonanie tego dnia tylu km, słońce i spore odwodnienie powodowało, że co chwilę stawaliśmy, bo ktoś słabo się czuł. No niestety to ta strona biegu, o której się nie mówi głośno i nie jest pokazywana więc niech tak pozostanie. Smutne w tej całej idei jest to, że liczy się tylko pierwszy. Nie pierwsza 3, tylko wygrany. Nie jest to głos rozpaczy, ale w takim biegu przy takiej pracy jaką wykonali zawodnicy powinno być to jednak inaczej rozwiązane. Teraz z perspektywy czasu rozumiem decyzję chłopaków, którzy stanęli na 42 km i czekali na autobus, bo nie czuli się na siłach, żeby pobiec po wygraną więc po co przebiec 55-65 km i przegrać, jednak z drugiej strony los jest tak nieprzewidywalny, że zawodnik prowadzący mógł w każdej chwili zejść. Tym razem się tak nie stało i samochód złapał go po 71 km ! Ale gdyby stanął wtedy Marcin by wygrał :D Gdybać można zawsze, a stało się tak jak sami dobrze wiecie ! Tomek tego dnia był mocny nie do dogonienia.
   

   Wróciliśmy grubo po 18 nad Maltę. Ludzi było już niewielu. Szybka dekoracja i po wszystkim :o Medal dostać dla Marcina było tak ciężko jak dostać się w polskiej służbie zdrowia bez kolejek do specjalisty. Panie nie chciały dać medalu, bo numer? Bo co?  One chyba myślały, że wszyscy już dawno skończyli, a biegł tylko jeden. W autobusie było Ich ponad 10 ! Byłem tak zmęczony, że droga do domu dłużyła mi się niemiłosiernie.


   Podsumowując piękną niedzielę 8 maja 2016 roku:

Zawsze wydawało mi się, że wiem na co stać moje ciało. Okazuje się jednak, że w ekstremalnych warunkach stać nas na dużo więcej. Dla mnie osobiście ciągle pozostaje zagadką ILE JEST W STANIE UCIEKAĆ CZŁOWIEK PRZED METĄ !?

   Te 60 km, które pokonałem obok dało mi wiele do myślenia :) zastanawiałem się ile organizm przyswoił płynów, ile wypocił, ile spalił kalorii, ile kroków pokonał Marcin w ciągu tych 60 km... Taki bieg to kopalnia wiedzy i materiał do analizy.

Jestem szczęśliwy i dumny, że mogłem Marcinowi towarzyszyć podczas tych 60 km prawdziwej walki. Jesteś wielki!


Zwyciężać mogą Ci, którzy wierzą, że mogą :)



2 komentarze:

  1. Heh, dobrze, że zszedł na bok, bo by go samochody rozjechały ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Podziwiam. Ile trzeba mieć siły nie tylko fizycznej by tego dokonać. Pozdrawiam i życzę wielu udanych biegów.

    OdpowiedzUsuń